facebook
Audiobook:
O Janku przyjacielu młodzieży
autor: Maria Kączkowska
odcinek 33: Zadanie życia spełnione


W Waszych intencjach modlimy się codziennie
o godzinie 15:00 w Sanktuarium
M.B.Wspomożycielki Wiernych w Szczyrku
O ustanie pandemii corona wirusa
Staszek
2020-05-29 10:06:03
W intencji wszystkich MAM
Ala
2020-05-29 10:04:41
Za Tomka z W
Piotr
2020-03-29 19:05:04
Blogi:
Agnieszka Rogala Blog
Agnieszka Rogala
relacje między rodzicami a dziećmi
Jak nie kochać dzieci.
Karol Kliszcz
pomiędzy kościołem, szkołą a oratorium
Bezmyślność nie jest drogą do Boga
Karol Kliszcz Blog
Łukasz Kołomański Blog
Łukasz Kołomański
jak pomóc im uwolnić się od uzależnień
e-uzależnienia
Andrzej Rubik
z komżą i bez komży
Na dłoń czy na klęczkach?
Andrzej Rubik Blog
Maria Fortuna-Sudor Blog
Maria Fortuna-Sudor
na marginesie
Strach
Tomasz Łach
okiem katechety
Bóg jest czy nie jest?
Tomasz Łach Blog

Archiwum

Rok 2010 - czerwiec
MISJE. Mój dom w Andach

Dominika Oliwa SWM Młodzi Światu

strona: 22



Przez osiem miesięcy miałam okazję pracować w Domu Dziecka w Boliwii, w miejscowości o nazwie Tupiza, zagubionej pośrodku wysokich Andów. Dom Dziecka, który stał się (i w pewnym sensie nadal jest) moim domem, to placówka prowadzona przez polskie siostry zakonne, które od ponad 20 lat pracują w Boliwii.

Obecnie w Domu Dziecka pracują cztery boliwijskie siostry i trzy miejscowe kobiety, które przychodzą pomagać w kuchni i pralni. Praca jest trudna, ponieważ muszą opiekować się niemal 60 wspaniałymi, ale wymagającymi bardzo dużej uwagi, dziećmi w wieku od 4 do 18 lat. Niestety nie tylko wsparcie finansowe ze strony państwa jest znikome, ale również w kwestiach administracyjnych jego polityka nie jest przychylna takiej działalności zgromadzeń zakonnych.

Dzieci, z którymi pracowałam, zostały bardzo doświadczone przez los. Trafiły do nas z rozmaitych przyczyn. Sierot było zaledwie kilka, większość dzieci miała rodziców. Zdarzało się nawet, że to oni sami przyprowadzali je, aby zapewnić im lepsze warunki życia, edukację lub żeby móc pójść do pracy. Niektórzy regularnie odwiedzali swoje pociechy, ale byli i tacy, którzy całkiem o nich zapominali. Duża część dzieci pochodziła z odległych wiosek, co bardzo utrudniało ich kontakt z rodzicami. Zdarzało się też, że sąsiedzi lub policja zabierali maluchy z domu, gdzie były źle traktowane lub znajdowali je porzucone na ulicy. Kolejny, najbliższy Dom Dziecka, znajdował się dopiero w położonym 8 godzin drogi od Tupizy mieście Potosí, więc schronienia udzielaliśmy również maluchom z bardzo odległych terenów.

Dzieci, tak jak i wszyscy Indianie w górach, były z natury dość zamknięte. Potrzeba było czasu, żeby pozwoliły się poznać, nawiązać bliższy kontakt. Jednak dzięki temu relacje były znacznie głębsze i trwalsze. Niezwykle cenna była możliwość przebywania z nimi 24 godziny na dobę. Myślę, że właśnie te codzienne drobne sprawy najbardziej nas zbliżyły. Oprócz konkretnych zajęć edukacyjnych, które prowadziłam, służących nie tylko przekazaniu wiedzy, ale i rozwinięciu kreatywności, niezwykle ważna była po prostu moja obecność. Pośmiać się, przytulić, opowiedzieć, co zdarzyło się w szkole, wypłakać w czyjeś ramię – tego właśnie najbardziej potrzebowały.

Poza tym życie toczyło się, jak w każdym zwyczajnym domu. Proste, a jednak niezmiernie ważne drobiazgi, codzienne powtarzanie: „jeśli on cię uderzy, to nie należy mu oddawać”, „jeśli zabierze ci zabawkę lub powie coś niemiłego, to nie trzeba go od razu bić – można porozmawiać”, „lepiej będzie, jeśli narysujesz to tak, jak umiesz, a nie przerysujesz z książki”. Musiałam starać się być mamą, starszą siostrą, przyjaciółką, nauczycielką, wychowawczynią, czasem pielęgniarką w jednym. Trudne? Owszem, czasem bardzo, ale słyszeć każdego poranka okrzyki radosnych powitań, niekończące się nawołanie mnie, widzieć roześmiane twarzyczki ciekawskich maluchów zaglądające przez okno do kuchni to są rzeczy, których nie zamieniłabym na nic innego w świecie. Dzieci miały w sobie tak wiele energii i radości życia, że nie sposób było nie zarazić się nią.

Osiem miesięcy to oczywiście bardzo krótko. Poczułam to, będąc tam, a jeszcze mocniej czuję to teraz, po powrocie. Jednak w rozmowach z siostrami, miejscowymi ludźmi, a przede wszystkim dzieciakami cały czas utwierdzam się w przekonaniu, że z ich perspektywy mój czas spędzony w Tupizie dużo im dał. Wiadomo jednak, że aby taka praca miała sens, musi być kontynuowana, więc tym bardziej cieszy mnie, że znalazły się osoby, które będą prowadzić to dzieło w przyszłości. Dla mnie osobiście ten wyjazd był początkiem pewnej drogi, jej dalszy bieg powierzam Panu.